piątek, 29 czerwca 2007

Caylus Magna Carta


Nigdy nie miałem okazji zagrać w Caylusa. O grze słyszel8i chyba wszyscy, jako cehcy szczególne podawano skomplikowanie gry, multum decyzji do podjęcia, brak elementu losowego. Nie myślałem poważnie o zakupie tej gry- odstraszał mnie jej czas i właśnie mózgożerność. Jakiś czas temu gruchnęła wiadomość- Ystari opracowuje karcianą wersję Caylusa. Przeczytałem newsa bez większego zainteresowania- obejrzałem zdjęcia prototypu zrobione przez Lacertę i zapomniałem o całej sprawie.

Niedawno CMC pojawiło się w sklepach. Akurat szukałem jakieś szybkiej szybkiej gry ekonomicznej, więc postanowiłem sprawdzić wersję online. Już po jednej partii zakochałęm się w grze. Kiedy tylko skończyłem drugą rozgrywkę, poleciałem na stronę Hobbita i złożyłem zamówienie. Tu parę słów złośliwości. Nie4 cierpię sklepów, osób i instutucji, które kłamią. Nie wiem, czy Hobbit kłamał, czy po prostu się pomylił, w każdym razie. Zamówienia wyjątkowo nie złożyłem w Rebelu, przez czas realizacji. W Hobbicie wynosić on miał 24 godziny, o dobę mniej niż w Rebelu. Postanowiłem olać zniżki, chciałem mieć grę na stole jak najszybciej. I co? I dupa! Zamówiłem CMC w czwartek koło 14. spodziewałem się paczki w piątek, najpóźniej w sobotę. Kiedy przyszła? Poniedziałek rano! Ostrzegam na przyszłość, nie trkautjcie czasu realizacji w Hobbicie na serio.

Pudło & wygląd

Pudełko jest średniej wielkośći- mniej więcej takie jak do Im schatten des Keisers. Dziwi to reochę, bo gra jest malutka i zmieściłaby się w opakowaniu o połowę mniejszym. Samo pudełko nie robi zbyt dobrego wrażenia, podobnie jak ilustracja na nim. Może to czepialstwo, ale przydałaby się jakś plastikowa wypraska w środku, albo lepszy insert. Cieszą za to dołączone woreczki strunowe.

W pudełku dostajemy cztery talie budynków, po 12 kart na każdego gracza; kartę zamku i mostu, karty budynków prestiżowych i podstawowych. Opróczx tego około stu drewnianych kostek w czterech kolorach, pionki graczy, żetony zamku i kartonowe monety. Ilustracje na kartach, choć małe, cieszą oko. Wyglądają bardzo prosto i estetycznie. Karty są bardzo dobrze opisane- to jedna z najważniejszych rzeczy, na które zwracam uwagę w grach. Nawet nie czytając opisów wiadomo do czego służą. Nierstety wykonane są z bardzo nietrwałego materiału- moje po pięciu sześciu grach zaczęły się powoli wycierać. Nie cieszy również ich niestandardowy rozmiar, ale do tego chyba wszyscy zdążyli przywyknąć.

Mechanika i instrukcja

Instrukcja napisana jest bardzo zwięźle, nie tworzy wątpliwości. Polskie tłumaczenie dołączane przez Hobbita też jest całkiem OK. Same zasady są bardzo proste- można nauczyć ich w mniej niż dziesięć minut. Jak pisałem wcześniej, nie znam starszego brata CMC, więc ocena mechaniki będzie obiektywna i wolna od porównań.

Celem gry jest zdobycie największej liczby punktów zwycięstwa. Głównym ich źródłem jest kupowanie części zamku, o wartościach 4, 3 i 2 punkty. Punkty zdobywa się również za budowanie budynków, budynków prestiżowych i pozostałe na końcu gry surowce i denary. Przebieg tury jest następujący- każdy z graczy wykonuje po jednej akcji do momentu, w którym wszyscy spasują. Akcje to wystawienie robotnika na budynku, zbudowanie budynku, zbudowanie budynku prestiżowego, dobranie karty, wymiana kart i pasowanie. Każdy ma tylko czterech robotników i dosyć ograniczone fundusze na początku. Po fazie akcji następuje przesuwanie provosta- począwszy od gracz, który pierwszy spasował każdy może ruszyć nim max o trzy karty, płacąc za każdą z nich jednego denara. Provost jest bardzo fajnym i wrednym elementem- budynki, które znajdują się za nim, nie działają. Czyni to z niego podstawowego "udupiacza". Kiedy wszyscy ruszą provostem, rozstrzygane są efekty budynków. Po pobraniu surowców, denarów i rozstrzygnięciu efektów przychodzi czas na fazę zamku. Gracze kupują części zamku, płacąc za każdą z nich trzy różne kostki surowców. Po skończonej turze provost porusza się o dwa pola w kierunku końca drogi, karta pierszego gracza zostaje przekazana osobie po lewej i zaczyna się kolejna tura. Gra toczy się do momentu, w którym kończą się żetony zamku- wtedy następuje obliczenie punktów i wyłoniony zostaje zwycięzca.

Gra się w CMC bardzo przyjemnie, niezależnie od ilości graczy. Gra trochę inaczej działa na dwóch, niż na trzech czy czterech, ale zawsze jest doba. Nie ma różnic mechanicznych zależnych od ilości graczy- jedyną jest ilość dostępnych żetonów zamku. Natomiast poważne różnice zachodzą w samej rozgrywce. Gra na dwóch jest bardziej agresywna, z moich doświadczeń wynika też, że buduje się bardzo mało- często gra toczy się przy jedynie trzech budynkach Do tej pory tylko raz widziałem budynek prestiżowy w tym wariancie, a osoba, która go wybudowała, przegrała z kretesem. W grze na trzech i czterech jest tochę inaczej- budynków powstaje dużo, provost nie biega już jak szalony. Jest mniej liczenia, więcej przeczuwania ruchów i wyprzedzania ich. Budynki prestiżowe stają się bardzo ważnym źródłem punktów.

Jeżeli chodzi o losowość, to mogę powiedzieć z czystym sercem, że prawie jej nie ma. Jedynym elementem losowym są karty, z tymże nie ma to wielkiego wpływu na rozgrywkę- nie można powiedzieć, że wygrana bądź przegrana wynikają z pecha w dociągu. Połowę talii można przejrzeć już przed pierwszą turą- gracze dostają po trzy karty, jeżeli im nie odpowiadają, mogą je wymienić.

W pudełku obok reguł standardowych znajdują się także podstawowe. Nigdy nie spróowaliśmy zagrać używając ich, gra bez provosta i prawnika musi wiele tracić. Z doświadczenia wiem, że z grą poradzi sobie nawet jedenastolatek- niedawno grałem z Asią i jej młodszym bratem, uzyskał całkiem niezły wynik (i to niezły w ogóle, nie tylko "jak na swój wiek").

Konkluzja

Caylus Magna Carta to wyśmienita gra. Jest szybka, zasady są niebywale proste, możliwości multum. Myślę, że można postawić go na jednej półce z Puerto Rico jako przykład eurogry idealnej. Plus kosztuje stosunkowo niewiele. Radzę nabyć!

środa, 13 czerwca 2007

Guma

Wczorajsza wizyta w Gumie napełniła mnie smutkiem. Było nas mało- pojawiły się tylko cztery osoby (Asia, Kuba, Kamil i ja). Rozumiem, sesja, zaliczenia, koncert Pearl Jamu, ale mimo wszystko... Dochodzę do smutnego wniosku- Wrocław jest totalną planszókową pustynią. We wrześniu zeszłego roku stwierdziliśmy, że warto byłoby zaszczepić idee spotkań "przy planszy" w naszym mieście. Rozkręcało się wszystko powoli, ale jakoś szło. Znaleźliśmy fajne i przyjazne miejsce (pomimo żenującego oświetlenia), poznaliśmy się z kilkoma zapaleńcami, z którymi do tej pory regularnie grywamy. W najlepszych momentach pojawiało się po 20 osób, zawsze było dużo gier i dużo radochy. Od jakiegoś czasu jednak coś zaczęło się psuć. Nowy semestr oznaczał inne plany i wtorek nie dal wszystkich pozostał atrakcyjnym czasowo dniem, co oznaczało drastyczny spadek frekwencji. Co prawda pojawiło się kilka nowych osób (pozdro dla Przemka i Grzesia z lubą), jednak ogólnie spotkania powoli umierają. Z tego co się dowiedziałem Bard planował swoje imprezy, jednak nic z nich nie wypaliło. Ciężko uwierzyć, że we Wrocku nie ma innych grup graczy. Wszystko jednak na to wskazuje, gdzie za przykład może służyć wynędzniały Games Room na ostatnim Coolkonie. Mam nadzieję, że jednak pojawią się jacyś gracze, którzy mieli by ochotę i czas popykać sobie regularnie. Więc, jeżeli czyta to ktoś z Wrocławia, gorąco zapraszamy!

Parę słów o wczorajszym spotkaniu: pyknęliśmy dwa razy w Blue Moon City, raz w Razzię. Razzia! nie jest grą najgorszą, jednak mam uprzedzenie do licytacji, więc jak dla mnie bez rewelki. Jedyne co mi się podobało, to mechanizm brania banknotu, którym ostatnio ktoś wygrał licytację. Zwycięzcą trzyosobowej partii była Asia. Oba Blue Moon City wygrałem ja. Ciekawa sytuacja- w drugiej, czteroosobowej partii doszło do remisu, który wygrałem dzięki większej sumie kryształów. Pierwszą grę graliśmy we dwójkę (ja i Asia), było bardzo równo, jednak udało mi się złożyć sześć ofiar i tym sposobem wygrałem.

Oprócz planszówek, uprzyjemniając sobie oczekiwanie na resztę graczy, zagraliśmy z Asia w dwie bardzo fajne gry pen&pencil- Słówka i Boks, których zasady postaram się umieścić na blogu jeszcze w tym tygodniu.

Pozdrówki.

wtorek, 12 czerwca 2007

Bard śmierdzi!!!

Bard śmierdzi! Oczywiście nie mówię tu o zarzyganym, leżącym w rynsztoku muzykancie. Mam na myśli sieć sklepów "fantasy", przede wszystkim oddział wrocławski. Dlaczego ssie? Już spieszę wyjaśniać.

Po pierwsze, strona Barda i ich sklep online są obleśne. Każdy kto kiedykolwiek odwiedził serwis, ten wie jak wygląda: brzydkie czarne tło, ohydne gify jako przyciski, niewygodna nawigacja. Wydaje się, że webmaster Barda przeczytał wszystkie porady, na temat jak zrobić odpychającą stronę.

Po drugie: wybór i ceny. W pięciu słowach: wyboru nie ma, jest drogo.

Po trzecie, czyli co mnie najbardziej rozzłościło. Nie wiem, czy jest to cecha wszystkich Bardów, w każdym razie tak to wygląda we Wrocławiu. Chciałem nabyć sobie Caylusa. Cena na stronie- 140 zeta. Trochę więcej niż na Rebelu, ale w sumie nie tak wiele. Wycieczka do Barda. Szybki rzut oka na półkę z grami- w sumie nic ciekawego, z nowości tylko Colosseum. Pytam się pana za ladą w jakiej cenie jest Caylus. Pan odpowiada -uwaga- 170 pln. SZOK! Po pierwsze cenowy, ale to da się przetrwać. Najważniejsza jest tu nieścisłość!!! Nie wiem jak można umieszczać na stronie sklepu cenę o cztery dyszki niższą!!! Nie wiem czy to tylko błąd, czy może przeoczenie, tak czy owak sklep jest bardzo nie fair.

Wnioski: sklep albo jest bardzo nieprofesjonalny, albo właściciele są pilnymi czytelnikami Cialdiniego i doskonale rozumieją zasadę konsekwencji...

PS. Przepraszam z góry inne Bardy, jeżeli takie sytuacje występują tylko we Wro.

poniedziałek, 11 czerwca 2007

Blue Moon City



Dzisiaj, po nieudanych poszukiwaniach Caylusa, postanowiliśmy z Asią udać się do Empiku. Zawsze przy okazji wizyty w tym zacnym przybytku udaję się do półki z grami. Zwykle nic ciekawego na niej nie zalega, jednak dziś zostałem bardzo miło zaskoczony. Na samym dole, w kąciku, lekko skryte przed światłem, spoczywało sobie Blue Moon City. Krótka konsultacja z Asią i gra ląduje koszyku. Jako, że był pojemny, dla zapchania dorzuciliśmy Inwigilację, ale to już temat na osobny wpis. Szybki trucht do kasy, transakcja, i zostajemy szczęśliwymi właścicielami gry.

Dlaczego szczęśliwymi? Może od początku.

Samo pudełko cieszy oczy. Jest duże, utrzymane w ciemnych barwach. Z przodu świetny rysunek imponującej budowli. I malutki napis, który cieszy oko- Reiner Knizia:)
Po otworzeniu pudełka natrafia się na trzy ramki z kartonowymi elementami do wypchnięcia. Znajdują się wśród nich żetony kryształów, smoczych łusek, obelisk, i przede wszystkim kafelki miasta. Każdy z nich jest duży, dwustronny, okraszony niesamowitymi, utrzymanymi w lekko mrocznym i onirycznym klimacie, ilustracjami. Oprócz wyprasek w pudełku znajdują się: po dziesięć drewnianych kostek w czterech kolorach (purpura, biel, popiel i błękit), pionki graczy, trzy figurki smoków i karty. Bardzo podoba mi się jedna rzecz: jest pudełko na karty! Ilustracje na kartach są narysowane przez różnych autorów, ale wszystkie nich można określić słowem świetne. Ogólny wygląd komponentów- piątka plus!


Gra jednak samymi bitsami nie stoi, więc szybkie przejście do reguł. Instrukcja napisana jest bardzo klarownie, reguły zawarte są na trzech stronach. Oprócz tego w książeczce znajdują się opisy działania kart i krótkie wyjaśnienie na temat funkcji budynków (nieprzydatne w grze). Po szybkim przeczytaniu instrukcji można siadać i grać, czego nie omieszkaliśmy zrobić.

Nasz pierwsza gra odbyła się w trójkę. Rozstawienie gry zajęło nie więcej niż pięć minut. Wytłumaczenie zasad drugie tyle. Po wyjaśnieniu ostatnich wątpliwości przystąpiliśmy do gry. Rozgrywka podzielona jest na tury, każda tura na trzy fazy. W fazie pierwszej porusza się swoim pionkiem, w fazie drugiej buduje, w fazie trzeciej dobiera się karty. Celem gry jest złożenie określonej liczby ofiar, która zależy od ilości graczy. Krótkie wyjaśnienie faz: w pierwszej można poruszyć pionkiem o max dwa pola, w pionie i poziomie, nigdy po ukosie. W drugiej za posiadane karty można odbudowywać budynki- robi się to płacąc odpowiednią ilość kart w odpowiednich kolorach. W fazie budowania, jeżeli ruch zakończył się na polu z dziedzińcem, można złożyć ofiarę. Polega to na tym, że płaci się odpowiednią ilość kryształów i ustawia swój drewniany znacznik na polu z obeliskiem. Kryształy zdobywa się za odbudowywanie budynków. Kiedy któryś z nich zostanie ukończony, wszyscy, którzy uczestniczyli w odbudowie, otrzymują nagrody. Osoba, która miała większość, dostaje oprócz tego bonus. Kolejne bonusy dostaje się za odbudowanie budynku w sąsiedztwie innego, już ukończonego. Jeżeli odbudowa odbywa się na polu ze smokiem, dostaje się smoczą łuskę. Knizia zastosował ciekawy mechanizm wymiany łusek na kryształy- w momencie, w który wszystkie łuski znikną z puli, gracz który ma ich najwięcej dostaje sześć kryształów, każdy inny, który ma minimum trzy- trzy kryształy.

Zasady wydają się bardzo prostackie, gra jednak do takich definitywnie nie należy. Nie jest oczywiście grą ciężką, jednak trochę kombinowania jest. Zasada otrzymywania bonusów prowadzi do bardzo dużej rywalizacji i stopniowego przyspieszania tempa gry. Podoba mi się rozwiązanie kart- występują w trzech wartościach- 1, 2 i 3. Karty o nominale 1 i 2 mogą zostać użyte jako zdolność specjalna, pozwalająca na przykład przesunąć smoka, zmienić kolr innych kart, itp.
Tury płyną bardzo szybko, nie ma żadnych zauważalnych downtime'ów. Punktacja idzie bardzo równo, jednak Asia pokazała nam klasę i wygrała umieszczając pięć swoich ofiar na obelisku, gdzie ja i Eliasz mieliśmy po trzy. Gra daje niesamowitą radochę i wszyscy współgracze potwierdzają tę opinię.

Jeżeli szukasz łatwej w nauce, szybkiej i prostej gry z głębią, Blue Moon City jest dobrym wyborem. Na plus można zaliczyć perfekcyjne wykonanie i niską cenę- jedyne 99 pln. Z czystym sercem polecam.
Blue Moon City